Artysta Paweł Moraczewski o ciepłej barwie głosu, ze szczególną jazzową stylizacją sceniczną, zachwycił swoją interpretacją światowych standardów gości restauracji.
Wychodząc naprzeciw zainteresowaniu bywalców lokalu „Pauza” przy plaży na wąbrzeskim Podzamczu, udało nam się przeprowadzić rozmowę z tym młodym muzykiem. Pytamy więc o aspekty przybliżające sylwetkę osoby wzbudzającej duże zainteresowanie i niejednokrotnie zachwyt.
– Co może powiedzieć Pan o początkach swojej kariery muzycznej?
– Mam na imię Paweł, mam 31 lat. Kiedy wracam pamięcią do dzieciństwa, widzę siebie na rodzinnej działce, gdzie śpiewałem biesiadne piosenki puszczane z „kaseciaka” mojego dziadka. Przez wiele kolejnych lat muzyka nie była jednak w centrum mojego życia – traktowałem ją bardziej jako odległe marzenie. Chciałem mieć „normalną pracę”, chociaż w głębi siebie czułem, że to nigdy nie było do końca moje.
– Potrzeba spełnienia marzeń muzycznych pojawiła się na jakim etapie Pana życia?
– Pierwszy raz nagrałem coś w wieku 17 lat – singiel z zespołem, z którym wtedy występowaliśmy na ulicach Bydgoszczy i w miejskich pubach. Niedługo później, mając 18 lat, wyjechałem do Londynu, gdzie uczyłem się i mieszkałem przez około 3 lata. Zmęczony tempem wielkiego miasta wróciłem do Polski, ale na krótko – wkrótce znów wyjechałem, tym razem do Holandii, gdzie spędziłem 8 kolejnych lat, głównie w rejonie Hagi. To właśnie tam spełniłem swoje marzenie o saksofonie. Zafascynowany jazzem, który odkrywałem w kolejnych knajpach, zdecydowałem się na lekcje u hiszpańskiego saksofonisty Miguela Succasas – znanego i cenionego na tamtejszej scenie. Pamiętam, że gdy przyszedłem na pierwszą lekcję, to był to dopiero etap uczenia się wydobywania pierwszych dźwięków z instrumentu. A po pół roku zagrałem swój pierwszy koncert jazzowych standardów w jednym z barów w Hadze. Miguel nie mógł uwierzyć, że zrobiłem takie postępy. Przez pierwsze miesiące ćwiczyłem codziennie – przed pracą i po pracy. Łącznie miałem może 10 lekcji, ale włożyłem w to ogrom własnej pracy.
– Czy to wystarczyło, żeby zaistnieć w muzycznej profesji?
– W Holandii pracowałem w wielu zawodach – od kelnera, przez operatora wózków widłowych, kierowcę i technika klimatyzacji, po sprzedawcę laptopów, samochodów i w końcu facility managera. Równolegle zaczęły pojawiać się moje pierwsze sukcesy muzyczne: lokalni muzycy zapraszali mnie do wspólnych występów, a ja zacząłem organizować koncerty pod własnym nazwiskiem.
– Pana ambicje udało przekuć się w sukces artystyczny. Proszę o rozwinięcie tego tematu.
– W ciągu jednego roku udało mi się zorganizować i zagrać około 37 koncertów w różnych miastach w Holandii, w tym również w internetowej telewizji RTV Discus. Założyłem też grupę Jamming muzyków i sympatyków jazzu, która dziś liczy ponad 250 osób i wciąż działa. W Leiden zainicjowałem Jam Session, które istnieje do dziś. W czasie pandemii zorganizowałem garażowy festiwal „Music Fest”, na którym wystąpiło ośmiu różnych artystów.
– Co działo się po okresie pandemii?
– Występowałem nie tylko w Holandii – grałem również w Niemczech, Francji i Szwajcarii. Około 29. roku życia zacząłem częściej wracać do Polski, a w ostatnich latach też dużo koncertuję w kraju. Występowałem między innymi w lokalnych zespołach w Bydgoszczy oraz w międzynarodowym składzie w Wiedniu.
– Czy wszystkie te działania spełniły Pana muzyczne ambicje?
– Przez te wszystkie lata szukałem swojej drogi. Po trzydziestce zrozumiałem, że jedyne co naprawdę chcę robić, to grać. Jestem zakochany w jazzie – w jego melodii, historii, duchowości. Uważam, że najpiękniejsze wartości muzyki tkwią w przeszłości, a jazz pozwala do nich wracać. Pisałem teksty w młodości i wracam do tego również teraz. Wierzę, że jazz – szeroko rozumiany – jest jednym z najbardziej wymagających gatunków, ale przez to daje najwięcej wolności i ekspresji.
– Utwory w Pana wykonaniu nie pozostawiają żadnych wątpliwości, że jazz w wersji zaprezentowanej np. w lokalu w Wąbrzeźnie, w którym można posłuchać Pana wykonań na żywo, przekłada się na odbiorców, którzy czują intuicyjnie przesłanie zawarte w muzyce. Czy chciałby Pan uzupełnić lub rozszerzyć sformułowaną przez słuchaczy opinię?
– Uwielbiam się dzielić szczerymi dźwiękami – tym, co uważam za piękne i warte uwagi. Lubię także występować na ulicy, często gram w Toruniu czy Poznaniu. I właśnie podczas jednego z takich ulicznych występów poznałem Martynę, żonę Marcina – właściciela Pauzy. I tak oto jestem tutaj.
– Wąbrzeźnianie chcą wiedzieć, jak łączy Pan ulubiony jazz z rapowaniem, którego byli świadkami?
– Moim zadaniem jest umilić słuchającym czas i nie ma dla mnie znaczenia czy to ulica, restauracja, czy duża scena. Chodzi o to, aby przekazać coś wartościowego i żeby na moment ktoś mógł się odczepić od codzienności. Moim zadaniem jest przekazanie dobrych wartości i myślę, że w jazzie to jest. Wiadomo, że świat pędzi, a ludzie powoli zapominają co jest naprawdę wartościowe, więc dlatego warto się czasem zatrzymać. Cieszę się, że mogę występować w Pauzie. Podoba mi się to miejsce. A jazz z rapem łączę intuicyjnie. Jest to poniekąd mój eksperyment. Lubię czasem wychodzić poza skalę. Pozdrawiam wszystkich serdecznie i zapraszam do słuchania mojej muzyki.
– Dziękując za rozmowę, życzę kolejnych udanych koncertów w naszym mieście.
Z Pawłem Moraczewskim
rozmawiała B. Walas
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie