
Gościliśmy w urokliwej posesji Cecylii Szymańskiej i jej męża Aleksandra w Dębowej Łące, w której dzieła sztuki zajmują poczesne miejsce, prawie w każdym pomieszczeniu.
Obiecaną kilka tygodni wcześniej rozmowę rozpoczęliśmy od zwiedzenia domu. Wszechobecne obrazy i rzeźby w pracowni, salonie i na tarasie zostały zastąpione w gabinetach i sypialniach zabytkowymi meblami, zwracającymi uwagę szczególnym kunsztem wykonania oraz rokiem pochodzenia. W gościnnych progach znanej malarki przeprowadziliśmy interesującą rozmowę. Zapraszamy do lektury.
– Czy Pani przodkowie przejawiali uzdolnienia, które mogła Pani przejąć w genach?
– Owszem, mieli uzdolnienia, ale raczej muzyczne. Mój dziadek grał na kontrabasie w chórze kościelnym. Mój ojciec lubił grać na harmonijce ustnej i właśnie z tym instrumentem sportretowałam go w ostatnich latach życia. Ogromny sentyment mam do tego portretu. Nie udało się zachować malarsko mojej mamy.
– Kiedy zorientowała się Pani, że ma szczególne predyspozycje malarskie?
– Rysowałam, jak wszyscy, od najmłodszych lat. Jako czterolatka narysowałam dziewczynkę na krześle. W czasach szkolnych pomagałam rówieśnikom na zajęciach plastycznych poprawić lub uzupełnić ich projekt rysunku. Uczestniczyłam w kole plastycznym w szkole średniej, ale dopiero w życiu dorosłym, w chwili podejmowania pracy zawodowej dotarło do mnie, że wolę uczyć dzieci przedmiotów artystycznych zamiast matematyki, którą mi zaproponowano. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku nauczyciele musieli być wszechstronni i podejmowali się nauczania przedmiotu, który akurat był na wakacie w danej szkole. Prowadzenie zajęć w klasach wczesnej edukacji i matematyki w oddziałach starszych nie stanowiłoby żadnego problemu, ale serce wyrywało się, by pracować zgodnie z zainteresowaniami. Pojechałam do biura inspektora oświatowego i zapytałam, czy jest szansa podjęcia pracy w szkole w charakterze nauczyciela plastyki. Tak przedziwnie się złożyło, że w tym momencie był dyrektor szkoły zgłaszający zapotrzebowanie na tego rodzaju pedagoga. Sprawa została więc błyskawicznie załatwiona, a ja mogłam połączyć swoją życiową pasję z pracą zawodową.
– Obchodziła Pani 55-lecie pracy artystycznej i wspomniała przy tej okazji, że taki jubileusz liczony jest od daty pierwszej wystawy. W Pani przypadku wystawa ta miała też specyficzny charakter. Czy może Pani przypomnieć, co stało się początkiem liczenia stażu artystycznej pracy?
– Pracę w szkole rozpoczęłam jako nauczycielka plastyki i edukacji wczesnoszkolnej. Przygotowując pomoce dydaktyczne do tematycznych zajęć, właśnie u najmłodszych uczniów zrobiłam niezbędne napisy, a litery wchodzące w ich skład zostały wywieszone na sznurkach, by wszyscy podopieczni mogli je dobrze widzieć. Literki musiały mieć odpowiednią formę i czytelność widzianą ze wszystkich miejsc w pomieszczeniu. Ten moment uznałam, z perspektywy czasu, za moją pierwszą publiczną wystawę, więc zostały spełnione formalne warunki do naliczania stażu artystycznego. To była praca w szkole w Dębowej Łące. Tak zaczęly się piękne dni, bo dzieci malowały spontanicznie i to powodowało ogromną satysfakcję. Moje dzieciaki w różnych konkursach zbierały nagrody. Ja też brałam udział w różnych wystawach, w tym w Domu Eskenów w Toruniu (pałac mieszczański z XVI wieku na terenie Starego Miasta w Toruniu – jest zlokalizowany przy ul. Łaziennej i stanowi symbol zabytku) – pełniącym funkcję galerii. W tym też czasie stale się dokształcałam. Zaczęło się od Szkoły Nauczycielskiej w Bydgoszczy i całej masy kursów, których zliczyć wręcz nie sposób. Pracę dyplomową zrobiłam z zakresu grafiki, więc i literki z pierwszej mojej nieformalnej wystawy wpisują się w historię. Później nawiązałam współpracę z różnymi instytucjami, które organizowały wystawy moich obrazów lub prosiły o moje prace wystawiane na licytację przy różnych okazjach. Od dawna współpracuję również z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy Jerzego Owsiaka.
– Jak pogodziła Pani życie osobiste z działalnością artystyczną?
– Było mnóstwo problemów, bo opieka nad dziećmi wymagała totalnej współpracy z mężem. Nie było łatwo, bo opłacenie opieki nad naszymi dziećmi stanowiło ogromny uszczerbek w domowym budżecie. Staraliśmy się temu zaradzić w każdy możliwy sposób. Z mężem rozważaliśmy wszelkie sposoby, by pogodzić rodzicielskie obowiązki z pracą, zwłaszcza w czasie, gdy byłam w czwartej ciąży. Mąż dostał propozycję pracy w ośrodku dla dzieci z dysfunkcjami, a ja musiałam zostać w szkole, by pogodzić nasze rodzinne i zawodowe cele. Dzieci trzeba wychować i to dobrze. Niełatwo było sprostać wszystkim zadaniom, które życie nam zafundowało. Mąż został kierownikiem internatu, by pracować po południu, bo ja spełniałam swoje obowiązki służbowe w szkole, więc w tamtych czasach wiązało się to ze świadczeniem pracy od rana.
– Madonny i pejzaże są dominujące w Pani pracach, ale widać również abstrakcję. Jak scharakteryzuje Pani swoją twórczość?
– Tematyka moich obrazów jest różna, ale bardzo ważne są dla mnie Madonny. Zdarzyła się nawet abstrakcja, ale tylko jedna. Pierwsza moja Madonna była lekko nieudolna. Z czasem pojawiały się dużo lepsze wersje. Mam zwyczaj przesyłania świątecznych kart z wizerunkami moich obrazów. W pewnym czasie zdarzyło się, że poznana wirtualnie inna artystka, powiązana rodzinnie z Dębową Łąką, uznała, że przesłane ode mnie życzenia z Madonną w roli głównej stały się wręcz mistycznym znakiem. Była to krewna sąsiada, z obozową przeszłością wojenną. Jednak nie w tym rzecz. Adresatka moich świątecznych życzeń ze zdjęciem Madonny mojego autorstwa miała dla niej jednoznaczne skojarzenie w momencie odebrania przesyłki. Jej matka miała być rozstrzelana przez hitlerowców i uznała, że przed śmiercią zaśpiewa maryjne pieśni w intencji dziecka, gdyż była brzemienna. Ta spontaniczna reakcja okazała się zbawienna, bo czuły na muzykę oprawca pozwolił uniknąć jej rostrzelania i umożliwił skuteczną ucieczkę z miejsca kaźni. Nawiązanie kontaktu z tą osobą (córką pochwyconej w łapance kobiety, która właśnie ją nosiła pod sercem) było przypadkowe i zdalne. Co więcej, okazało się, iż jest ona także artystką i wymieniałyśmy się doświadczeniami warsztatowymi chociażby w zakresie wykorzystania kredek na aksamitnym papierze. Moje Madonny mają różne twarze ze względu na emocje, które były w danym momencie dominujące. Utrwalona twarz dziecka, córki czy uchodźców w malowanych Madonnach nie jest bez znaczenia.
– W Pani domu jest mnóstwo zabytkowych przedmiotów. Skąd się wzięły?
– Nigdy nie przechodzę obojętnie obok inspirujących twórczo obiektów. Na przykład krzyż, chyba z 1956 r., okazał się szczególny, bo ze srebrną postacią Jezusa. Był przeznaczony do zniszczenia, ale mnie zaintrygował, więc zajmuje właściwe dla siebie miejsce w moim domu.
– Pytałam wcześniej o geny przodków, a jak jest z dziedzictwem talentu przez młodsze pokolenie?
– Wszystkie dzieci mają twórcze predyspozycje, chociaż różne zawody, niekoniecznie związane z pracą artystyczną. Wiem, że nie jest łatwo przebić się w branży malarskiej, więc raczej powstrzymywałam zapędy niż namawiałam do ich rozwijania. Na bazie uzdolnień w tym zakresie córka dostała się na architekturę, ale uważam, że ten kierunek jest jednak bardziej techniczny niż artystyczny. Ostatecznie skończyła ekonomię. Wszystkie moje dzieci malują i to włącznie z mężem. Syn przejawia predyspozycje muzyczne, po swoim pradziadku prawdopodobnie.
– W tematyce Pani obrazów mają poczesne miejsce pejzaże, dlaczego właśnie one?
– Zawsze miałam przeświadczenie, żeby twórczość była charakterystyczna, jak w przypadku Kossaka, gdzie konie są nadrzędne. W moim przypadku stało się tak, że z różnych przyczyn sporo obiektów w różnej przyrodniczej scenerii wymagało uwiecznienia i zachowania w swoim schyłkowym czasie, utrwalenia ze względów dokumentalnych oraz na bazie różnego rodzaju sentymentów.
– O Madonnach już było wspomniane, ale jaką rolę odgrywają one w Pani życiu?
– Dużo by o tym można mówić. W swoim czasie miałam poważne problemy zdrowotne. Wiadomym jest, że nastawienie psychiczne w takiej sytuacji to połowa sukcesu. Specyficzne powiązania z wizerunkiem białego gołębia utożsamianego z dobrą nowiną i postacią anioła pozwoliło mi przedstawić własny problem w tego rodzaju alegorii. Wypowiedzenie się poprzez sztukę i przy wsparciu mojego męża – matematyka z artystyczną duszą – pozwoliło wyjść zwycięsko ze starcia z chorobą. Będąc w sanatorium w Busku, w okresie Bożego Ciała zwróciłam uwagę na obraz w jednej ze stacji przy trasie procesji. Moim zachwytem tym dziełem podzieliłam się z księdzem, który był akurat właścicielem reprodukcji Św. Trójcy. Na pytanie, gdzie mogłabym nabyć interesujący mnie obraz, dowiedziałam się, że został on zakupiony w Rzymie, ale zostanie mi ofiarowany na modlitwę „Zdrowaś Mario”. Tak też się stało. A Madonny malowałam nawet z podziałem na miesiące. Kto widział moją wystawę w kościele w Dębowej Łące, mógł zauważyć, że poszczególne postacie miały inne twarze, właściwe dla danego czasu, w określonych porach roku.
– Przy okazji autorskiej wystawy w Dębowej Łące wspominała Pani, że bywa regularnie w europejskich galeriach, żeby być na bieżąco z trendami w sztuce. Czy tylko w ten sposób Pani wypoczywa?
– Niekoniecznie. Nie tak dawno temu byłam uczestniczką wycieczki pielgrzymkowej śladami włoskich świętych. Na naszej trasie były: Rzym, Loretto, Asyż, Bari i inne miejscowości. Postawiłam sobie za cel tej podróży zakup pamiątek z każdego odwiedzonego miejsca. Ostatni przystanek był w Częstochowie, kiedy już prawie nie miałam pieniędzy, ale cel był nadal aktualny. Kupiłam więc zakładkę do książki z przesłaniem JP II.
– Wywiad mógłby nie mieć końca, bo ilość wydarzeń, anegdot i wspomnień nadaje się do napisania Pani biografii. Abstrakcja w Pani dziełach jest jedyna i kontrastuje z innymi dziełami. Jaki jest Pani komentarz w tej sprawie?
– Ten abstrakcyjny obraz ma nazwę „Wiry”. Rzyczywiście jest ewenementem w mojej twórzcości i zgodnie z nazwą wciągnął mnie w artystyczne zawirowane poszukiwania. Jednak przesłaniem, którym chcę podzielić się z czytelnikami CWA, jest motto zawarte w zakupionej w Częstochowie zakładce do książki autorstwa naszego papieża: „Świat bez sztuki naraża się na to, że będzie światem zamkniętym na miłość”.
Z Cecylią Szymańską rozmawiała i fot. B. Walas
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie