
Człowiek – społecznik, angażujący się we wszystkie pozytywne akcje z nieustającą energią. Taka opinia jest na podorędziu wśród środowiska, któremu dała się poznać Agnieszka Pesta.
Jest matką trójki dzieci, w tym dwóch dziewczynek w wieku 6 i 4 lat oraz 10-letniego chłopca z niepełnosprawnością – Aleksandra. Z reguły nie ma jej w żadnej obrazowej dokumentacji, bo to ona ją tworzy z nieodłącznym aparatem fotograficznym w ręku. Ci, co z nią współpracują, nie są w stanie nachwalić się dyspozycyjności, chęci pomocy i uczynności Pani Agnieszki.
– Skąd wzięło się u Pani tak duże zaangażowanie w życie dzieci?
– Najlepiej zacznę od początku. Od urodzenia jestem mieszkanką Wąbrzeźna. 11 lat temu założyłam rodzinę. Po roku urodził się pierwszy syn Aleksander. Mając 21 lat, moje życie skierowało się na drogę, której nikt nie chciałby wybrać. Bezradność, ból, cierpienie, niepewność i ogromny strach o życie synka. Połowa serca, operacja, jedna, druga, a potem i trzecia, udary mózgu, napady padaczkowe, do tego powikłania, rehabilitacja, turnusy, na przemian z pobytami w szpitalach i łzy, morze łez… Dzisiaj, kiedy mój Olek ma 10 lat, patrząc wstecz, cieszę się, że dałam radę, że daliśmy radę, ja i mój mąż, bo stanowimy jedność. Nadal drżę ze strachu o życie Olka, jednak staram się żyć i cieszyć życiem. Jestem także mamą dwóch dziewczynek, które wprowadziły w moje życie „normalność”. Tupot stóp, którego nie doświadczyłam przy Olku, który nadal nie chodzi. „Mamo kocham Cię” – słyszę to codziennie wiele razy. Moim marzeniem było usłyszeć również to z ust mojego syna. Piszę „było”, bo Olek potrafi pokazywać swoją miłość w inny sposób, przytulić się, uśmiechnąć się, a niekiedy uszczypnąć – tak właśnie pokazuje jak bardzo nas kocha.
– Czy pandemia coś zmieniła w Państwa życiu?
– Życie przed pandemią miałam w miarę zorganizowane. Poranki były przygotowywaniem Olka i dziewczynek do szkoły, mąż wychodził do pracy, a ja zajmowałam się domem, w międzyczasie umawiając kolejne wizyty lekarskie i rehabilitację. Popołudnie było pełne energii. Zabawa dziewczynek, spacer, rehabilitacja, puszczanie baniek mydlanych, które Olek może oglądać godzinami. W połowie marca zmienił się świat, również i mój „mały świat”, który do tej pory, można powiedzieć, miałam poukładany. Dzieci zostały w domu. Rozpoczęło się nauczanie zdalne. Każdego dnia wykonywałam z dziećmi przesłane przez nauczycieli zadania. Wychodziło nam to naprawdę dobrze. Mimo zadań ukierunkowanych na zabawę, potrzebne było sporo czasu. To był pozytywnie spędzony czas, zużyliśmy masę kolorowego papieru, kleju, farbek i pomysłów. Po dwóch miesiącach owego nauczania zdalnego, chęci ze strony dzieci i moja motywacja przygasły. Nie poświęcaliśmy już tyle czasu na kształcenie na odległość, co na początku, rozwiązując wybrane zadania. Cały czas miałam nadzieję, że jednak wrócimy do szkoły. Dziewczynki chciały zobaczyć się z paniami, z rówieśnikami. Niekiedy ciężko było wytłumaczyć dlaczego nie możemy. Teraz kończy się rok szkolny i już jesteśmy świadomi, że coś się skończyło, urwane znienacka, wiele spraw niedokończonych. Tyle planów. Sesje wiosenne, wielkanocne, zajęcia na dworze, klasowy piknik.
– Pod wpływem pandemii przez pierwsze dwa miesiące ja i moje dzieci nie przekroczyliśmy progu naszego podwórka, wszystkie sprawy, zakupy załatwiał mąż. W tym czasie jeszcze bardziej doceniliśmy fakt, że mamy kawałek ogródka, gdzie swobodnie mogliśmy spędzać czas, nie wyobrażając sobie, żeby mogło być inaczej. Kiedy zdecydowałam, że czas na „pierwszy” spacer, emocje i radość dzieciaków sięgała zenitu, a co za tym idzie i moja z dwojaką siłą. Cieszyły się z każdego kwiatka, kamyczka czy pełzającego ślimaka. Bo małe rzeczy, które widzimy bywają wielkie dla psychiki i samopoczucia wszystkich.
– A co Pani powie o sobie, jako dyżurnym fotografie w szkole.
– Mając troszkę „czasu dla siebie”, zaczęłam robić więcej zdjęć. Fotografia jest moją pasją, a zarazem „terapią”, odskocznią. Trzymając aparat w ręku, jestem w innym świecie, liczy się tylko to co widzę przez obiektyw, a zdjęcie, które według mnie jest bardzo dobre, daje mi nieopisane pozytywne emocje. W poprzednim roku szkolnym zaproponowałam, że chętnie wykonam „sesję zdjęciową” przedszkolakom ze Szkoły Podstawowej nr 3 w Wąbrzeźnie, gdzie wówczas uczęszczała starsza córka Ania (obecnie także młodsza córka Ala). Teraz po czasie mogę się przyznać, że sama nie wierzyłam, że podołam zrobić sesje 50 dzieci, na kilku scenkach w różnych ujęciach, ale udało się. Potem robiłam kolejną i kolejną. W tym roku szkolnym również współpracowałam z oddziałami przedszkolnymi „Słoneczka” i „Promyczki”.
– Andrzejki, Mikołajki, warsztaty z rodzicami, wigilia z dziadkami, zajęcia w bibliotece, Walentynki, Tłusty Czwartek... to tylko część sfotografowanych wydarzeń przedszkola. Chciałabym też tu wspomnieć o kimś wyjątkowym, a mianowicie o pluszowym misiu. Ten miś nie jest zwykłym misiem, to Goldi, bohater projektu „Mały miś w świecie wielkiej literatury”, a zarazem bohater książki o sobie. Pani Karolina Borowiecka, wychowawca grupy „Słoneczka”, zgłosiła naszych przedszkolaków do tego wspaniałego projektu. Goldi wędrował z domu do domu dziecka, przez kilka dni uczestnicząc w życiu każdego „Słoneczka”. Dzięki udziale w tej akcji, dużej ilości zdjęć, a przede wszystkim zaangażowaniu nauczyciela powstała fotoksiążka „Goldi”, której autorkami jest Pani Karolina i ja.
– Jest Pani wyjątkowo aktywną i dobrze odbieraną osobą. Jakie przesłanie ma Pani dla innych?
– Marzenia to coś wspaniałego, warto marzyć i dążyć do celu. Oczywiście, że moim podstawowym, najważniejszym marzeniem jest, żeby Olek był zdrowy, ale wiem, że nie będzie całkowicie zdrowy nigdy, więc marzę, aby jego stan zdrowia był stabilny. Mam też mniejsze marzenia, np. rodzinny wyjazd w góry, na kilka dni, trzy, może cztery, kurs fotograficzny, program komputerowy do edycji zdjęć, dzięki temu będę się spełniać.
– Nie jest tak, że cały czas czuję się świetnie. Nadal nie mogę zrozumieć dlaczego my, dlaczego Olek. Chwile załamania były, są i z pewnością będą. Najlepszy sposób, aby nabrać sił? Wypłakanie się w poduszkę, wytrzeć łzy i iść dalej, ale także w ramach możliwości robić to co sprawia przyjemność, dostrzegać małe rzeczy. Wielkim darem jest spotkać wspaniałych ludzi na swojej drodze. Mi się udało. Uwielbiam pomagać, ale nie lubię prosić o pomoc. Mając niepełnosprawne dziecko, jednak trzeba prosić dobrych ludzi o pomoc, trzeba swój wstyd schować do kieszeni kiedy potrzebne ortezy kosztują ponad 4000 zł, specjalistyczny wózek 5-10 tysięcy, a operacja ratująca życie kilkaset. Na szczęście, chociaż teraźniejsze potrzeby Olka nie są już tak wielkie, jednak z wielkim trudem, ale założyłam zbiórkę właśnie na ortezy i część kosztów rehabilitacji i leczenia. Z tego miejsca chciałabym podziękować za każdą wpłatę, a jeśli ktoś miałby ochotę pomóc, zbiórka trwa jeszcze tydzień. W zamian za wpłatę dla Olka chętnie zrewanżuję się sesja fotograficzną.
Rozmawiała B. Walas, Fot. Agnieszka Pesta
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie