Reklama

Moto Italia z CWA na tablicy

Gazeta CWA
17/05/2023 11:36

Sezon turystyczny nie zaczął się na dobre, a pisarz i motocyklista Wiktor Zakrzewski zwiedza od 22 kwietnia br. Półwysep Apeniński.

Zapytany o szczegóły wyprawy dzieli się swoimi spostrzeżeniami. – Wyjazd motocyklowy do Włoch był tak naprawdę całkiem spontaniczny. Planowaliśmy z kolegą, oczywiście motocyklistą, wyjazd w zupełnie innym kierunku. Kilka miesięcy przeglądaliśmy mapy oraz przeszukiwaliśmy internet, aby ustalić najlepsze, najciekawsze trasy oraz miejsca jakie warto zobaczyć podczas pobytu w Gruzji. Zgodnie z planem mieliśmy objechać Turcję i Gruzję oraz zajrzeć do Azerbejdżanu i Armenii. Niestety na trzy dni przed planowanym wyruszeniem w podróż prognoza pogody przedstawiała się koszmarnie dla motocyklistów. Inaczej mówiąc, opady oraz niskie temperatury. W takiej sytuacji zgodnie uznaliśmy, że przyjemność z takiego wyjazdu będzie żadna, więc po szybkim zapoznaniu się z najnowszymi prognozami pogody w Europie zdecydowaliśmy się na zmianę kierunku podróży. Padło na południowe Włochy oraz Sycylię. Wyjazd był zaplanowany na 20 kwietnia. Dzień przed, późnym wieczorem, po zakończeniu pracy zapakowaliśmy dwa motocykle na lawetę. „Waldi” jechał HD V-Rodem, a ja Hondą Varadero. Rano w dniu wyjazdu szybkie pakowanie, bo wcześniej jak zwykle nie było czasu. „Mysza” przyjechała na swoim BMW R 1200 RS z Gdańska, w którym mieszka i pracuje. Była, jak stwierdził „Waldi” obrzydliwie punktualna. Wjechała na podwórko dokładnie o godzinie 11:28. Umówieni byliśmy na wpół do dwunastej. Po szybkim powitaniu sprawnie zamontowaliśmy trzeci motocykl na platformie i kwadrans po dwunastej wyruszyliśmy w trasę. Po dwóch godzinach jazdy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej kawałek za Łodzią. Tam już czekał na nas Jerzyk, ostatni uczestnik eskapady. Przyjechał z Warszawy na Yamaha Tracer 9. I tu zaczęły się pierwsze problemy. Zgodnie z prawem Murphy’ego jak się coś może zepsuć, to tak się stanie. Chcemy zapakować ostatni motocykl, a tu się okazuje, że w tym całym pośpiechu nie zabraliśmy czwartego stojaka na motocykl. Jerzyk, oaza spokoju, dopił kawę i stwierdził, że szkoda czasu. Jego Tracer ma przecież stópkę centralną, więc można na niej ustawić maszynę i przypiąć pasami. Byliśmy nieco sceptyczni w kwestii bezpieczeństwa sprzętu podczas jazdy, ale zapewnieni przez właściciela, że tak przewoził już motocykl i zawsze było wszystko ok, zrobiliśmy jak powiedział. Kilka minut później w komplecie siedzieliśmy już w samochodzie, jadąc na południe Europy.

Po przejechaniu blisko dwóch tysięcy kilometrów i blisko trzydziestu godzinach spędzonych w samochodzie dotarliśmy na miejsce. Zatrzymaliśmy się w małym hotelu w miejscowości Sorrento, nieco na południe od Neapolu. Następnego dnia po szybkim śniadaniu zestawiliśmy maszyny z platformy, gotowi by wyruszyć w podróż wreszcie na dwóch kołach. I tu nowa niespodzianka. Okazało się, że samochód z lawetą nie może zostać na parkingu hotelowym, bo nie było to ustalone wcześniej i nie ma miejsca. Nie było gdzie zostawić bezpiecznie samochodu, więc na powrót zapakowaliśmy Virka na lawetę i „Waldi” ruszył na poszukiwanie miejsca, w którym będzie można bezpiecznie pozostawić auto. Pozostała trójka podążała za nim na swoich motocyklach. Odwiedziliśmy kilkanaście miejsc, gdzie teoretycznie można było zaparkować na kilka dni osobówkę z lawetą, lecz w każdej był jakiś problem. Postanowiliśmy zaryzykować i zostawiliśmy samochód na ulicy przy dyskoncie spożywczym. Kwadrans później już w komplecie, jako czworo jeźdźców motocyklowych kierowaliśmy się na południe Włoch, ciesząc się słoneczną pogodą, ciepłym wiatrem oraz pięknymi widokami.

Każde z nas cieszyło się, pokonując kolejne kilometry pośród bajecznych krajobrazów południowej Italii, szybkimi zakrętami jak i agrafkami, które zawsze sprawiają dużo frajdy fanom jazdy na jednośladach. Doznania były potęgowane faktem, iż dopiero tak naprawdę zaczynał się sezon motocyklowy, więc każdy był spragniony jazdy po kilku zimowych miesiącach przymusowego postu. Wieczorem dotarliśmy do małego hoteliku, który zarysował się w planach w ciągu dnia. Zostawiliśmy w pokojach bagaże, kaski, kurtki i poszliśmy do restauracji na kolację doprawioną lokalnym winem. Rano pobudka, śniadanie i przed dziewiątą już byliśmy w siodłach, jadąc dalej na południe. Pełnią szczęścia okazała się trasa prowadząca przez Park Narodowy dell’Aspromonte. Niesamowita ilość zakrętów, zapierające dech w piersiach widoki sprawiały, że uśmiechy nie schodziły z naszych twarzy. Zbliżaliśmy się do portu w Mesynie, gdzie zamierzaliśmy się przeprawić promem na Sycylię. Przeprawa na wyspę była przyjemną przerwą w podróży. Po zjechaniu ze statku na wyspę skierowaliśmy się na jej południową część. Nocleg, na który się wcześniej zdecydowaliśmy, nie doszedł do skutku. Tym razem miejscówka okazała się fikcyjna, lecz nikt z nas nie narzekał, gdyż traktujemy takie sytuacje jako część doświadczanej przygody. Kilkanaście minut później jechaliśmy już w kierunku nowego miejsca noclegu. Na miejsce dotarliśmy późno, bo sporo po 22. Był to jakiś rodzaj akademika, który pamiętał naprawdę dawne czasy. Najważniejsze, że było czysto, a ciepła woda pod prysznicem była dodatkową zaletą. Wyszliśmy na miasto, aby trochę pozwiedzać i coś zjeść. Pizza była niezła, a lokalne piwo smakowało doskonale po całym dniu spędzonym w siodle. Po powrocie siedzieliśmy jeszcze ze dwie godziny na schodach przed wejściem do budynku i rozmawialiśmy. Rozsądek kazał nam jednak iść spać, bo od rana znów czekała na nas droga. Kolejny dzień jechaliśmy szlakiem znanych miejsc, które wypadałoby zobaczyć, będąc na Sycylii. Pierwszy postój zrobiliśmy w miejscowości o nazwie Savoca. Kawę wypiliśmy w Barze Vitelli. Dla niewtajemniczonych podpowiem, że w tym właśnie miejscu Francis Ford Coppola nagrywał kilka scen do jednego ze swoich najsłynniejszych filmów, czyli ”Ojca Chrzestnego”. Do kawy było oczywiście cannoli, co pozwoliło zachować energię w drodze na Etnę. Im bardziej zbliżaliśmy się do krateru tego słynnego wulkanu, krajobraz robił się coraz bardziej księżycowy. Temperatura wyraźnie się obniżała, z każdym pokonanym metrem prowadzącym na górę. Wiało coraz bardziej, a roślinności było coraz mniej. Na samym szczycie dookoła widać było tylko magmowe skały oraz wszędobylskich turystów. „Mysza” poinformowała nas, że temperatura powietrza jest tu niższa o piętnaście stopni niż u podnóża wulkanu. Doskonale dawało się to odczuć, a odczucie chłodu potęgował porywisty wiatr. Zrobiwszy kilka pamiątkowych fotek oraz zapisawszy widok w pamięci, pomknęliśmy dalej, mijając kilkusetletnie gaje oliwne, które uwodziły nas swym cudownym zapachem. Na noc zatrzymaliśmy się w malowniczej, małej mieścinie o nazwie Gela. Muszę przyznać, że zafascynował nas sposób jazdy autochtonów. Na ulicach niemal nie ma znaków drogowych. Cały ruch wygląda jak jeden wielki chaos, lecz jest niesamowicie płynny. Słychać dość często krótkie trąbienia, lecz nie ma w nich agresji. Kierowcy naciskają klakson, aby ostrzec innych. Przyglądanie się temu sposobowi jazdy było fascynujące i niestety nie do powtórzenia w realiach Polski. Niestety. Wieczorem, jak zawsze spacer, kolacja i małe piwo. Oczywiście lokalne. „Waldi” odkrył Limoncello, w którym się zakochał. Jest to lokalny likier cytrynowy, z takim poziomem zasłodzenia, że po jednym kieliszku człowiek ma dość na kolejne pięć lat, a ten już nic innego nie chciał pić. Taką też dostał w tym momencie nową ksywkę – Limoncello!

Następnego dnia pobudka o ósmej, bo na takiej wyprawie szkoda czasu na spanie. Śniadanie i na koń, to znaczy na motocykle. Jechaliśmy dalej wybrzeżem w kierunku Agrigento, zatrzymując się od czasu do czasu, aby zatankować, chłonąć niesamowite okoliczności przyrody lub zwyczajnie na doskonałą włoską kawę. Obiadu znów nie dało się zjeść. Nie ze względu na to, że coś było niezjadliwego, lecz z powodu zamkniętych wszystkich sklepów i lokali w godzinach popołudniowych. Od około czternastej miasteczka wyglądały jak z filmów o apokalipsie. Wszystko zamknięte, ludzi nie widać na ulicach. Czasem tylko jakiś zabłąkany pies podnosił głowę, gdy banda motocyklistów zakłócała mu jego popołudniową drzemkę. W miejscowości Sciacca zatrzymaliśmy się w hotelu La Rosa. Piękny obiekt zlokalizowany przy plaży. Wybrana przez nas restauracja włoskim zwyczajem była nieczynna, gdyż pora była zbyt wczesna. Cała nasza czwórka niemal umierała z głodu, no może poza „Myszą”, więc poszliśmy dalej w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego miejsca. „Waldi” wskazał pewne miejsce. Wyglądało jak trochę lepsza przyczepa. Okazało się, że serwowane są tam ryby. Płaciło się trzydzieści euro za osobę i dostawało się przynoszone w odpowiednich odstępach czasu kolejne rodzaje ryb. Jako ostatnie po pięciu gatunkach doskonałych ryb na stół wjechały pieczone kalmary. To nie była kolacja, lecz prawdziwa uczta. Do picia podano fenomenalne białe wino o owocowej nucie. Na deser, chociaż nie zamawialiśmy, bo już nikt z nas nie miał miejsca w żołądku, postawiono przed nami robione na miejscu cannoli plus świeże truskawki. Okazało się, że każde z nas ma jednak dodatkowy żołądek. Nie uporaliśmy się z wszystkimi dobrami, które zostały nam zaserwowane, co doceniło stado dzikich kotów, które zostały poczęstowane resztkami z naszej kolacji przez właściciela lokalu. Następnego dnia odwiedziliśmy miejscowość o nazwie Corleone oraz Salemi, gdzie z Jerzykiem spenetrowałem sporą część tak zwanej dzielnicy arabskiej. Ogrom opuszczonych, zaniedbanych kamienic sprawiał przygnębiające wrażenie, ale również pobudzał wyobraźnię, o zakupie za przysłowiowe jedno euro takiego domu. Do późnego popołudnia przemierzaliśmy sycylijskie drogi, które niejednokrotnie nie były nawet pokryte asfaltem. Taka prawdziwa, nieturystyczna, uczciwa Italia skradła nasze serca. Wczesnym popołudniem powróciliśmy od hotelu, aby udać się na plażę i popływać w morzu. Woda była nieco zimna, lecz doskonale orzeźwiająca. Na kolację udaliśmy się do hotelowej restauracji i muszę przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Kelner, który obsługiwał nasz stolik, był mistrzem w swoim fachu. To był idealny człowiek na swoim miejscu. Smak potraw zaserwowanych przez szefa kuchni, którym była kobieta, jak się później okazało, gdy cała nasza czwórka składała gratulacje za kunszt przygotowania dań, był fenomenalny. Ja zamówiłem makaron z owocami morza i uczciwie muszę przyznać, że pośród krewetek, muli, kalmarów trzeba było szukać makaronu. Poezja!

Następny dzień to kolejne kilometry przemierzone na Sycylii. Odwiedziliśmy między innymi śliczne maleńkie, portowe miasteczko o nazwie Aspra. Poza główną ulicą przy nabrzeżu portowym nie oferowało nic ciekawego. Niemniej jednak nabrzeże jest przepiękne. Idąc wieczorem na kolację, przechodziliśmy obok drzewa, które było obsypane żółtymi owocami wielkości śliwek. Zerwałem jeden owoc z ciekawości i otworzyłem go. Wewnątrz znajdowały się sporej wielkości brązowe pestki. Zaciekawiony owocem Jerzyk podszedł do mnie i zapytał, czy to jest jadalne. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia, ale gdyby nie było, to raczej nie rosłoby przy ulicy. Spojrzeliśmy po sobie i po stwierdzeniu, że jutro się okaże, zjedliśmy tajemniczy owoc. Na kolację była pizza przygotowana przez jakiegoś mistrza tegoż dania. Była niezła, ale żeby zaraz mistrz? Popiliśmy lokalnym winem i jak się okazało, razem z Jerzykiem rano obudziliśmy się cali i zdrowi.

Ostatni dzień na Sycylii upłynął pod znakiem przemierzania lokalnych dróg na dwóch kołach w pełnym słońcu i delikatnym wietrzyku, wiejącym od strony morza. W połowie dnia dotarliśmy ponownie do Mesyny i przeprawiliśmy się po raz kolejny promem, tym razem jednak na kontynent. Późnym popołudniem rozpoczęliśmy poszukiwania noclegu. Namiary okazały się nie tyle niedokładne, co nieprawdziwe. Nie mogliśmy się porozumieć z właścicielką lokalu, gdyż ona rozmawiała tylko po włosku. Żaden inny język w jej przypadku nie wchodził w rachubę. Na pomoc przyszła nam kobieta, pracująca w miejscowym domu dziecka, przy którym się zatrzymaliśmy w poszukiwaniu rzekomego noclegu. Odrobinę mówiła po angielsku, więc „Waldi” poprosił ją o pomoc w rozmowie z właścicielką hotelu. Kobiety rozmawiały przez ponad pięć minut. Po zakończeniu rozmowy poinformowano nas łamanym angielskim, że oferta jest nieaktualna, gdyż lokal jest jeszcze niegotowy na przyjęcie gości. Wszyscy spojrzeliśmy po sobie i wybuchnęliśmy śmiechem. Komentarz był jeden – pięć minut rozmowy, żeby powiedzieć, że lokal nie jest gotowy na przyjęcie gości. Inaczej mówiąc – falstart. Podziękowaliśmy kobiecie za pomoc i szukaliśmy dalej noclegu. W międzyczasie właściciel sąsiadującej z sierocińcem posesji zainteresował się tematem, a że nie potrafił pomóc w rozwiązaniu problemu, poczęstował nas małymi, żółtymi owocami. To były dokładnie te same owoce, które poprzedniego dnia zjedliśmy z Jerzykiem. Dostaliśmy pół papierowej torby tych tajemniczych owoców. Powiedział „Myszy” jak się nazywają, ale nikt z nas nie zapamiętał tej nazwy. Zjedliśmy połowę, nim zdecydowaliśmy się pojechać dalej. Nie udało nam się znaleźć żadnego noclegu, więc pojechaliśmy jak zwykle przed siebie.

Dotarliśmy do miejscowości Bova Marina na południu Włoch. Zatrzymaliśmy się na poboczu, aby poszukać jakiegoś noclegu, gdyż zbliżał się wieczór. Zsiedliśmy z motocykli, aby rozprostować kości. Po drugiej stronie ulicy była mała knajpka o nazwie Notting Hill. „Waldi” stwierdził, że lubi film o tym tytule, więc warto zajrzeć. Było nieco po osiemnastej, więc jak zwykle wszystkie lokale były zamknięte. Przynajmniej oficjalnie. Pani z obsługi poinformowała nas, że kuchnia jest otwarta od godziny dziewiętnastej, ale że dziś mają zaplanowaną imprezę, to nie przyjmują gości. Może jednak zrobić wyjątek dla nas, ale nie ma wyboru w pełnej ofercie. Słabo mówiła po angielsku, więc nie bardzo zrozumieliśmy, o czym mówi. Wizja, że jednak dostaniemy coś do jedzenia, pierwszy raz od śniadania, była rewelacyjna, więc nie marudziliśmy, szczególnie ja. Otrzymaliśmy pizzę i był to najlepsza pizza jaką jedliśmy we Włoszech. Była tak smaczna, co potwierdziła cała nasza czwórka, że poprosiliśmy o powtórkę. Jeszcze raz dwie pizze. Z racji tego, że byliśmy motocyklami, popijaliśmy wodą, a na koniec delektując się doskonale zaparzoną kawą. Mina właścicielki lokalu, mówiła wszystko, gdy poprosiliśmy o cztery razy americano, zamiast espresso. Jako Polacy lubimy dużą kawę, zamiast ich naparstków. Podała kawę i zaproponowała jakiś deser, ale odmówiliśmy, gdyż po takiej ilości pizzy nie mieliśmy już miejsca na cokolwiek innego. Od słowa do słowa i pomimo bariery językowej, która nie istnieje ta naprawdę, gdy człowiek chce się porozumieć, zapytana o pobliski hotel zaproponowała, że zadzwoni i nam zarezerwuje nocleg. Tak przynajmniej wynikało z kontekstu. Faktycznie zarezerwowała nam pokoje, lecz nie w hotelu, o który pytaliśmy, lecz najprawdopodobniej u swojej rodziny. Cena była przyzwoita, a standard wysoki, więc nie oponowaliśmy. Dodatkowym atutem był maleńki parking, a raczej podjazd, na którym zmieściły się cztery motocykle, lecz za zamkniętą bramą, zatem bezpieczne. Wypiliśmy po dwa piwa, siedząc w przepięknym kwietnym ogrodzie, rozprawiając na przeróżne tematy. Rano przywitano nas tradycyjnym włoskim śniadaniem, czyli na słodko. Gofry, ciastka, kołacze, a do tego kawa. Przesympatyczni właściciele i cudowna atmosfera. Nie chciało nam się ruszać z miejsca i gdyby nie inni goście, który przyszli na śniadanie i nie mieli gdzie usiąść, nim my nie zwolnimy miejsca przy stole, zapewne byśmy siedzieli w tym kwietnym ogrodzie do późna. Zebraliśmy się sprawnie i znów ruszyliśmy w drogę. Ta jest dla motocyklisty celem samym w sobie! Podczas przerwy na kawę na jednej ze stacji benzynowych spotkaliśmy trzech motocyklistów. Oznaczenia na tablicach rejestracyjnych ich maszyn były dla nas zagadką. Nikt z nas nie spotkał się wcześniej z oznaczeniem kraju literą M. Domysły były różne, lecz jak się okazało, żaden nie był trafny. Zapytaliśmy jednego z nich, jak wyszedł na parking, skąd jest i okazało się, że z Malty. Bardzo sympatyczni ludzie. Potwierdzili, że u nich jest mało motocykli, gdyż wyspa jest mała. Warto ją odwiedzić, że względu na historię oraz widoki, ale łatwiej się po niej poruszać skuterem niż motocyklem. Pogadaliśmy chwilę i życząc sobie nawzajem szerokiej drogi, ruszyliśmy w przeciwnych kierunkach. My na północ, oni w kierunku Sycylii. Dotarliśmy do samochodu i lawety. W tym miejscu należałoby się przyznać, że mieliśmy obawę czy auto będzie tam, gdzie je pozostawiliśmy. Jeździmy od dawna, lecz to był pierwszy raz, gdy pozostawiliśmy samochód bez nadzoru. Tak po prostu na ulicy. Był tam, gdzie go powinien. Wprowadziliśmy motocykle na lawetę. Zamocowaliśmy pojazdy pasami transportowymi i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Z drugiej jednak strony to co przeżyliśmy, czego doświadczyliśmy, jest nasze i nikt nam tego nie zabierze. Teraz wrócimy do domu, ale niebawem wyruszymy na kolejne wyprawy, zapewne w bliżej nieokreślonej przyszłości, bo trzeba dograć terminy. Chociaż ta ekipa jest niemal doskonała. Nie ma konfliktów. Wszyscy się dogadują i wspierają, jeżeli sytuacja tego wymaga. Wspaniali ludzie tworzą nie tylko dobrą atmosferę, ale również pomagają tworzyć wspomnienia, które będą nam towarzyszyć już zawsze. W czasie powrotu, już samochodem, zatrzymaliśmy się na kilka godzin w Wenecji, co wspólnie z Jerzykiem wykorzystaliśmy, aby pozwiedzać to fascynujące miasto zbudowane na wodzie. Każda wyprawa motocyklem, czy to samotna, czy też w grupie jest wydarzeniem niemal magicznym. Zwiedzanie świata z poziomu motocykla jest nieporównywalne z żadnym innym środkiem transportu, tym bardziej gdy nie trzymasz się utartych szlaków turystycznych. Ja poznaję świat prawdziwy, a nie ten sztucznie kreowany dla turystów, czego życzę wszystkim! – podsumowuje swoje wrażenia Wiktor Zakrzewski.

Fantazji pewnie nikomu nie brakuje, żeby podobnie zwiedzać świat. Pozostaje jedynie kwestia środków i możliwości. Do odważnych (podobno) świat należy!

Oprac. B. Walas

Fot. Wiktor Zakrzewski

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo wabrzezno-cwa.pl




Reklama
Wróć do