
Łukasz Stasiorowski z Chełmna ma niecodzienną pasję. Po godzinach pracy przeistacza się w twórce kina niezależnego. Opowiedział nam m.in. o swoich filmowych inspiracjach i najnowszej produkcji – horrorze „Księga Cieni”.
– Na swoim blogu pisałeś o robieniu filmów w konwencji jakiej „się u nas nie kręci”. Co miałeś na myśli?
– Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musielibyśmy zacząć od innego: co się kręci w polskim kinie? Komedie romantyczne, bardzo często żenujące, choć coraz więcej jest co najmniej przyzwoitych. Co dalej? Dramaty, kryminały, bo moda na to przyszła z literackimi dreszczowcami ze Skandynawii. Coś więcej? Nie. Kino gatunkowe jest nam obce i to przykre. Czy ktoś zabiera się u nas za kino przygodowe? Science-fiction? Horror? Nie. A jeśli już jest jakiś wyjątek, to najczęściej konwencja jest tylko ledwie widocznym płaszczykiem dla jakichś głębszych rozważań, które w ostatecznym rozrachunku okazują się dla twórców ważniejsze niż sam film. Fajnie, że Wrona nakręcił „Demona”. To dobry film, ale czy to czystej krwi horror? Nie. „Pokłosie” Pasikowskiego można nazwać rasowym thrillerem i to takim pełnokrwistym, ale to wciąż wyjątek. Rodzimi twórcy boją się sięgnąć po gatunki czysto rozrywkowe, bo u nas wciąż postrzega się ich jako artystów. A przecież kino to rozrywka o początkach czysto jarmarcznych, kuglarskie ruchome obrazki, w dzisiejszych czasach na dodatek okraszona dużymi pieniędzmi i biznesowym modelem finansowania. Ja artystą nie jestem, akceptuję ten fakt w pełni. Wystarczy mi bycie rzemieślnikiem i robienie tego, co lubię tak, jak lubię. Skoro wychowałem się na filmach Spielberga, to chcę wzorować się na nim nie na Kieślowskim. Skoro moim ideałem horroru jest wizja Wesa Cravena, to właśnie nim chcę się inspirować, robiąc horror. Nie Wajdą czy Żuławskim.
– Czyli w kinie szukasz przede wszystkim rozrywki, a nie przesłania?
– A czy jedno wyklucza drugie? Wspomniane wcześniej „Pokłosie” idealnie wpisuje się zarówno w rozliczający się z przeszłością arthouse (typ filmów niszowych, przeznaczonych dla bardziej wymagającego widza) jak i w sprawną rzemieślniczą robotę dla łaknącego dobrej, trzymającej w napięciu do samego końca rozrywki widza. Wszystko zależy od tematyki projektu – czasem faktycznie, da się przemycić jakąś głębszą treść, ale nie ma sensu robić tego na siłę. No bo jak wcisnąć dylematy moralne do filmów o samochodach składających się w roboty bojowe, jak „Transformers”? Lepiej być szczerym i gdy ma się coś do powiedzenia, to próbować to przekazać, a jeśli nie to nie udawać, że kręci się coś więcej, niż zapełniacz czasu między popcornem a colą.
– Na blogu publikujesz rozmowy z twórcami kina offowego. Jak u nas rozwija się ten nurt?
– Zacznijmy od tego, czym jest polski off. Jeśli przyjmiemy, że to młodzi, niepokorni twórcy, którzy mają coś do powiedzenia i starają się to robić poza oficjalnym obiegiem studyjnym, to ma się dobrze. Gorzej, gdy na off spojrzymy jako na swego rodzaju trampolinę do poważniejszego filmowania. Nie oszukujmy się, każdy polski filmowiec czy to absolwent szkoły filmowej, czy totalny amator, marzy o dużych budżetach, znanych twarzach w obsadzie i dużych pieniądzach za swoją pracę. Tutaj off swojej roli nie spełnia, bo zwyczajnie nie ma takiego przepływu świeżej krwi między głównym nurtem a kinem niezależnym. Polski światek filmowy to dosyć zamknięte środowisko i być może to jest właśnie problemem. Pocieszające jest, że filmowcy się nie zniechęcają – tworzą dużo i coraz lepiej im to wychodzi. Ale kłamie ten, kto powie, że brak budżetu to brak ograniczeń, bo wspomniany brak funduszy to największe ograniczenie każdego twórcy.
– Powołujesz się na fascynację twórczością Stevena Spielberga. Jakie inspiracje z jego filmów przenosisz na swoje produkcje?
– Dziecięcą naiwność, że coś może się wydarzyć, chociaż nie ma prawa, by w realnym świecie miało miejsce. Przyjrzyjmy się filmografii Spielberga i zobaczmy, co w niej wygrzebiemy: wielki rekin – to przecież kino klasy B. Tak jak i przyjazne ufoludki, w dodatku banalne, prawda? Ożywione dinozaury – powinien z tego wyjść paszkwil pokroju „Carnotaura” (zapewne niewielu o tym filmie słyszało i w sumie słusznie). A jednak Steven Spielberg, dzięki swojej dziecinnej wrażliwości ma ten dar opowiadania historii, że kompletnie nas nie obchodzi, że kosmici, dinozaury, wielkie rekiny i elektroniczny chłopiec nie istnieją. Jako znakomity gawędziarz sprawia, że przez bite dwie godziny wierzymy w każde jego słowo, w każdy kadr na ekranie, choćby nie wiem jaką bujdę nam próbował wcisnąć. I to się nazywa magia kina i do tego chcę dążyć, choć droga daleka.
– Jak wyglądają prace nad niezależnym filmem?
– Zaczyna się fajnie, od chwytliwego pomysłu. Potem jest synopsis, czyli takie jednostronne rozwinięcie fabuły. Następnie treatment tj. od 10 do 20 stron szczegółowego streszczenie całej akcji w filmie. Potem scenariusz: jeden draft, drugi, trzeci... „Księga Cieni” miała chyba ze dwadzieścia. Mając scenariusz można kompletować obsadę, ekipę, szukać lokacji i powoli organizować produkcję – sprzęt (chyba że takowy się posiada), noclegi, transport. Kolejnym etapem jest zaplanowanie zdjęć, a następnie rozpoczęcie ich i zakończenie w wyznaczonym terminie. Następnie akcja przenosi się do montażowni, czyli najczęściej do domowego peceta, gdzie trwa psychicznie męczący proces selekcjonowania ujęć, wycinania i sklejania materiału tak, aby wszystko miało ręce i nogi. Nierzadko, jak w „Księdze Cieni”, trzeba też bardzo poważnie ingerować w ścieżkę audio – jak się nie ma profesjonalnego sprzętu, to fajną scenę dialogową potrafi popsuć mocniejszy podmuch wiatru. I tak to mniej więcej powinno wyglądać przy filmie niezależnym. Inna sprawa, że to filmowanie najczęściej typowo amatorskie i każdy plan, jaki sobie człowiek założy, bierze w łeb już na pierwszej przeszkodzie.
– O czym opowiada „Księga Cieni”?
– Pierwotnie miał to być oldskulowy horror o grupce znajomych, z których jeden otrzymuje w spadku po dalekim krewnym starą kamienicę. Niestety, na dzień przed rozpoczęciem zdjęć skomplikowała się sytuacja odnośnie lokacji zdjęciowej, więc musieliśmy z operatorem kamery Hubertem Bąkiem napisać od nowa scenariusz filmu i przenieść akcję do lasu. Inspiracje Spielbergiem czy Samem Raimim poszły do kosza, podobnie jak plan kręcenia półtoragodzinnego filmu pełnometrażowego. Wiedząc, że w czasie, jaki mieliśmy, nie wyrobimy się za żadne skarby, postawiliśmy na nakręcenie dobrej krótkometrażówki zamiast słabego pełnego metrażu. Swój cel chyba osiągnęliśmy. W efekcie, „Księga Cieni” została historią czwórki przyjaciół, którzy spotykają się po paru latach na prośbę jednego z nich. Mimo początkowych niesnasek spowodowanych ich skomplikowaną przeszłością, zapowiada się miły wypad nad malowniczo położone jezioro. Wszystko zmienia się, gdy młodsza siostra jednego z bohaterów, spotyka na swojej drodze tajemniczą miejscową dziewczynę, która zabiera ich w głąb lasu pod pretekstem pokazania ciekawych miejsc na rozbicie biwaku. W efekcie, wypad dla większości z nich nie kończy się szczęśliwie.
– Horror, fantasy, komedia czy dramat? Jako twórca chcesz się trzymać jednej konwencji czy spróbować różnych, a może mieszać gatunki filmowe?
– Nie ukrywam, że najbliższe są mi gatunki, w których opowiadana historia ma w sobie pewien ładunek niesamowitości: horror, fantasy, sci-fi. To są moje klimaty, choć nie pogardziłbym i dobrym dramatem, komedią. Trzeba spróbować się we wszystkim. „Legenda” była komedio-horrorem. „Księga Cieni” to wciąż pastisz, ale taki bardziej na poważnie. Mam taką zasadę: jeśli czujesz, że historia jest w jakimś stopniu odrealniona, nie staraj się jej opowiadać na sto procent poważnie, tylko potraktuj widza jak dobrego kompana, który zna reguły gry i pozwól mu pośmiać się z klisz razem z tobą, zamiast próbować zgrywać mądrzejszego.
– Dziękuję za rozmowę.
Paulina Grochowalska
fot. nadesłane
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie