
Nadia Drozdalska nie nosi peleryny superbohatera i kosmicznej zbroi. Po zajęciach w szkole idzie do Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego w Wąbrzeźnie, gdzie spędza czas z osobami przewlekle chorymi. Wie, że jest potrzebna tym, którym doskwiera ból i samotność
– Jak długo jesteś wolontariuszką w ZOL-u?
– Jestem wolontariuszką od dwóch lat. W drugiej klasie gimnazjum zorganizowałam z koleżankami i moim ówczesnym nauczycielem muzyki Wojciechem Góralskim koncert wigilijny dla chorych przebywających w zakładzie. Ujrzałam tam ludzi, którzy cieszyli się, że jesteśmy z nimi. Nie zdawałam sobie sprawy, że śpiewanie kolęd może być dla kogoś tak ważne. W wakacje namówiłam koleżanki na wolontariat. Personel ZOL-u chętnie nas do siebie przyjął, gdyż byłyśmy jego pierwszymi wolontariuszkami od wielu lat. Niestety, samo przejście przez procedury i wypełnianie formularzy trwało jakieś cztery miesiące. Początkowo odwiedzałyśmy chorych dwa razy w tygodniu przez pół roku. Kiedy rozpoczęłyśmy edukację w szkole średniej, dziewczyny zrezygnowały z wolontariatu. Ja jestem w zakładzie do dziś.
– Co daje ci wolontariat?
– Ogromną satysfakcję i pozwala na samorealizację. Jestem dla pacjentów zakładu kimś ważnym. Oni zawsze mnie wyczekują i po prostu wynagradzają mi czas spędzony w ośrodku swoją obecnością. Niektóre starsze panie potrafiły się popłakać, gdy wracałam do nich po tygodniu czy dwóch z ferii zimowych. Zwracały się do mnie słowami „przyszłaś kochana Nadusiu”. Jesteśmy ze sobą bardzo związani. Dzięki tym osobom mogę oderwać się od dnia codziennego, życiowej monotonii, bo w zakładzie zawsze się coś dzieje. Każdy tam pragnie czyjejś uwagi, a ja chętnie słucham historii z życia osób, które przeżyły więcej ode mnie. Ich anegdotki są dla mnie cenną lekcją.
– Czego najbardziej potrzebują chorzy z Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego?
– Myślę, że wszyscy chorzy, którzy przebywają w zakładzie zasługują przede wszystkim na uwagę i bliskość drugiej osoby. Trudno jest im zawrzeć przyjaźnie między sobą. Na co dzień towarzyszy im przede wszystkim smutek, samotność i monotonia. Część pacjentów odwiedzają bliscy, ale w zakładzie są też tacy, którzy z rodziną nie mają kontaktu nawet w święta. To dla nich właśnie przychodzę, przynosząc pozytywną energię i odrywając ich od codzienności.
– Jak sobie radzisz z emocjami, które pewnie wywołują spotkania z podopiecznymi?
– Początkowo przygoda z wolontariatem nie były dla mnie doświadczeniem trudnym, gdyż w zakładzie nie byłam jeszcze z nikim emocjonalnie związana. Teraz, kiedy któryś z pacjentów umiera, jest mi naprawdę bardzo ciężko i nie potrafię ukryć swoich emocji. Płakałam wiele razy z tego powodu. Przychodzisz do kogoś dwa-trzy razy w tygodniu, rozmawiasz z tą osobą, chodzisz dla niej na zakupy, czytasz jej, robisz herbatę i nagle ta osoba umiera. Byłam związana z pewną starszą kobietą do tego stopnia, że mówiłam do niej „babciu”. Nic nie wskazywało na to, że odejdzie, przynajmniej nie tak szybko. Miała problemy z rękami i nie mogła chodzić, a mimo to rozpierała ją energia. Dzieliłam się z nią wspomnieniami z wakacji, oglądałyśmy zdjęcia i filmy. Pewnego dnia przyszłam do zakładu i dowiedziałam się, że z babcią jest źle. Wówczas zaczęłam odwiedzać ją codziennie. Będąc już w stanie krytycznym, uśmiechnęła się i złapała mnie za rękę. Nie mogła mówić, lecz rozumiałyśmy się bez słów. Patrzyłam na szpitalną aparaturę, która wyświetlała bicie jej serca. Nie chciałam, by widziała jak płaczę, więc wróciłam do domu. Następnego dnia przyszłam do niej z jej ulubionymi herbatnikami i zastałam puste łóżko. Babcia umarła, a ja nie mogłam się uspokoić. Czułam, że straciłam bliską mi osobę. Wtedy musiałam zrobić sobie dwutygodniową przerwę od wolontariatu i wszystko przemyśleć.
– Mając tak częsty kontakt z pacjentami, nie dopada cię lęk przed starością?
– Nie boję się starości. Boję się chorób z nią związanych i tego, że nie zdążę czegoś w życiu przeżyć, zwiedzić, zobaczyć, doświadczyć.
– Czy widząc cierpienie innych można w ogóle pozytywnie patrzeć na świat?
– Staram się oddzielić życie prywatne od wolontariatu. Myślę, że można jednocześnie żyć wśród cierpiących i być optymistą. Patrząc na to, ile pacjenci doświadczyli złego, doceniam swoje życie. Oni pozwalają dostrzec plusy w sytuacjach dla mnie kryzysowych. Zasada jest prosta – jeśli nie jesteś osobą silną psychicznie, wolontariat w tego typu zakładzie po prostu cię zniszczy. Tylko przyjaźń zawarta z podopiecznymi ZOL-u przekonuje mnie do tego, aby nadal być jego częścią.
Rozmawiała:
Aleksandra Góralska
fot. nadesłane
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Nadio, jestem pełna podziwu i szacunku dla Ciebie. Coraz mniej ludzi szlachetnych, tych o złotym sercu. Życzę Ci, żebyś była szczęśliwa tak samo jak pacjenci zakładu, których odwiedzasz. Pamiętaj, że dobro wraca. A do Ciebie na pewno wróci ze wzmocnioną siłą!